wtorek, 16 kwietnia 2013

Coś dla ciała - woda oczarowa

Moja walka z problemami skórnymi trwa nieprzerwanie od prawie roku. Wtedy pojawił się u mnie nawrót trądziku, natomiast od zawsze mam problemy z zaskórnikami i wągrami, no i oczywiście rozszerzone pory. Chyba każda dziewczyna, która zmaga się z takimi problemami wie, jaki w tym ból, zwłaszcza gdy dochodzi do tego bardzo tłusta strefa T...

Od dość dawna poszukuję więc czegoś, czym mogłabym oczyszczać swoją twarz. Nieźle wpływa na mnie tonik Ziai, jednak nie jest to "to", co mnie zachwyca i czyni cuda na mojej twarzy. Odkąd jestem we Wrocławiu ograniczyłam się do kostki myjącej Dove używanej 2 razy dziennie, myję też twarz szczoteczką z Rossmanna, a nie rękami jak do tej pory. Używam też raz dziennie lekkiego kremu nawilżającego w niewielkiej ilości. I widzę efekty! Moja cera jest o niebo lepsza niż jeszcze dwa miesiące temu, wypryski ograniczają się do 2-3 na całą twarz, a nie 12-13 jak do tej pory. Niestety w dalszym ciągu nie jest idealnie, a moja cera mocno się przetłuszcza co sprawia, że dbanie o nią jest 100 razy trudniejsze...

Z pomocą przyszła mi kilka dni temu moja siostra (jej adres to szarri.pl), która zamówiła sobie podobno cudeńko w dziedzinie dbania o problemową cerę - wodę oczarową. Co to jest?

Bezbarwny , klarowny płyn o lekkim charakterystycznym zapachu o pH - 5.0 - 6.0.
Destylat otrzymywany jest z liści oczaru (hamamelis virginiana).
Woda oczarowa działa przeciwzapalnie. Dlatego też często stosowana jest w formie okładów na trądzik, schorzenia oczne, wrzody skórne czy do ochrony słonecznej.
Jest ona również składnikiem wielu preparatów na hemoroidy, dezodorantów, mydeł, kremów, pianek do golenia i generalnie większości produktów o właściwościach ściągających.

Szarri mówi, że przy pryskaniu twarzy 2-3 razy dziennie jej skóra po kilku dniach osiągnęła świetność z czasów wczesnego dzieciństwa, bez żadnych innych zmian w pielęgnacji i trybie życia. Słysząc to zamówiłam od razu jedną butelkę na próbę - przy dobrych wiatrach otrzymam ją jutro i już nie mogę się doczekać. Na pewno zdam relację z przebiegu "kuracji" :-)

A co Wy sądzicie o naturalnej pielęgnacji? Korzystałyście z dobrodziejstw oczaru?

środa, 13 marca 2013

Recenzja: Rimmel, Lasting Finish Lipstick (kremowa/matowa szminka do ust)

Witam po dłuuugiej przerwie! Jednocześnie obiecuję, że od tej pory dołożę wszelkich starań, by posty pojawiały się regularnie. Ostatnie 1,5 miesiąca było naprawdę szalone, przeprowadziłam się w tym czasie dwa razy, w tym ostatni raz - niemalże na drugi koniec Polski. I tak jesteśmy już od tygodnia we Wrocławiu,  a ja szaleję na myśl o wszystkich niedostępnych w Lublinie sklepach kosmetycznych które muszę odwiedzić (na pierwszy ogień idzie M.A.C., do którego jutro wybieram się po jakiś fajny korektor). Dzisiaj natchnęło mnie w końcu do stworzenia tej recenzji, mimo że pomadki Rimmel zostały już skrzętnie opisane na różnych blogach. Mimo wszystko chciałabym podzielić się z Wami moimi wrażeniami :-) Zapraszam do lektury.

* * *

Pomadki Lasting Finish Lipstick firmy Rimmel kupiłam przy okazji styczniowego "ataku" na Rossmanna. Wcześniej sporo o nich słyszałam, ale nie korciło mnie żeby je kupić, ponieważ nigdy specjalnie nie malowałam ust. Postanowiłam jednak zmienić ten nawyk i mimo, że nadal na 1. miejscu są u mnie oczy, ubierać od czasu do czasu moje usta w jakiś ciekawy kolor.

Ważna informacja!
Posiadam numer 006 (Pink Blush) z "regularnej serii" oraz numer 20 z kolekcji "by Kate Moss". Zwróćcie proszę uwagę na możliwe różnice między nimi. Ponieważ pokazałam je Wam razem postanowiłam również zrobić jedną recenzję, ale ponieważ widzę między nimi różnice, postaram się dobrze je podkreślić.



Co mówi producent:
Nr 006 - Jej bardzo delikatna, kremowa konsystencja umożliwia idealne pokrycie całej powierzchni ust. Nadaje wargom głęboki, intensywny i trwały kolor na wiele godzin, a jednocześnie nawilża i pielęgnuje usta.
Nr 20 - Kultowa szminka Lasting Finish w matowej odsłonie!
Ekskluzywna przyjemność aplikacji. Formuła wzbogacona pyłem rubinowym, który nadaje kolorowi głębię i intensywność oraz zapewnia matowe wykończenie przez cały dzień.
Poczuj dotyk aksamitu!


Cena:
ok. 19 zł / 4g  - bardzo przyzwoity koszt, przy kasie nie trzęsiemy się ze strachu, czy aby na pewno dobrze inwestujemy nasze pieniądze :-)

Opakowanie:
W obu przypadkach jest to porządny sztyft z grubego plastiku. Zatyczka jest ścięta na podobieństwo kształtu samej szminki. W przypadku zwykłej Rimmelki uchwyt do wykręcania szminki jest metalowy, u Kate - plastikowy. Sztyfty są porządnie wykonane i eleganckie, nie niszczą się i niestraszne im upadki z wysokości ;-) Zatyczki są mocno wciskane w sztyft, co powoduje, że szminka w zasadzie nie ma szans niespodziewanie otworzyć się w torebce. Takich opakowań życzymy sobie przy wszystkich szminkach!

Konsystencja:
006 - tak jak obiecuje producent, bardzo mokra i kremowa. Nałożona na usta przyjemnie je nawilża, ale niezbyt porządnie się na nich trzyma. Niestety jak większość kremowych kosmetyków do ust zbiera się w kącikach i zmarszczkach na naszych wargach. Ja mam dość problematyczne usta i na nich niezbyt się sprawdza, "wędruje" po ustach i zbiera się tam, gdzie wcale jej nie chcę.
20 - również dosyć miękka jak na matową szminkę, ale zdecydowanie bardziej "wżera" się w usta. Nie zauważyłam, żeby u mnie wędrowała, minimalnie tylko roluje się gdy jest niedokładnie odciśnięta. Nie zbiera się w kącikach, ale nie ma przyjemnego efektu nawilżenia, a wręcz trochę wysusza. Jednak w porównaniu do innych matów nie jest tak ciężka, gdy usta są suche.

Wydajność:
Stosunkowo mała ilość obu szminek wystarczy, by pokryć kolorem całe usta. Na pewno nie zdążę ich wykorzystać przed upływem daty ważności.

Krycie:
W tym przypadku Kate bije Rimmelkę na głowę - nie wiem na ile to kwestia konsystencji, na ile koloru, a na ile po prostu ilości pigmentu. Z Rimmelką muszę się trochę pogimnastykować, natomiast z Kate łatwo przesadzić. Stawiam, że chodzi o konsystencję.

"Gołe" usta

Rimmelka (nr 006)

Kate (nr 20)


Wytrzymałość:
Jak już pisałam, nr 006 wędruje po ustach, spływa i ściera się przy piciu/jedzeniu. Nie spodziewałam się dużej trwałości, ponieważ konsystencja tej szminki w zasadzie to wyklucza. Porządnie odciśnięta na chusteczce zostaje odrobinę dłużej na ustach, ale jest to raptem godzina, czasem półtorej.
W przypadku nr 20 jest lepiej, ponieważ jako mat głębiej wchodzi w strukturę ust. Tutaj odciśnięta i "zostawiona w spokoju" (ponieważ nie używam balsamu pod spód ani żadnego błyszczyka na górę) trzyma się od trzech do pięciu godzin z ewentualnymi niewielkimi poprawkami. To jedna z najtrwalszych szminek z jakimi miałam jak dotąd do czynienia.

Podsumowując - obie szminki z pewnością mają swoje plusy i minusy, jednak ja utwierdziłam się w przekonaniu, że pozostanę przy matach. Kremowa wersja niewątpliwie ma swoje plusy, jak np. bardzo przyjemne, "mokre" odczucia na ustach w trakcie jej noszenia. Ponieważ jednak nie lubię poprawek w ciągu dnia, zostaję przy Kate, która wprawdzie nieco wysusza, ale powala mnie swoją trwałością i pigmentacją.

Moja ocena:
Kate - 7/10
Rimmelka - 4/10

środa, 23 stycznia 2013

Pretty in pink

Wrzucam szybciutko żeby się pochwalić - dzisiejsze zakupy, czyli 2 pomadki Rimmel w konkurencyjnych odcieniach różu ;-) Obie już przetestowałam kolorystycznie na ustach i jestem zachwycona. A w następnym poście recenzja.


poniedziałek, 14 stycznia 2013

Fall

Witajcie :-) Na szybko wrzucam makijaż, który stworzyłam jakąś godzinkę temu na potrzeby konkursu Rossmanna Oczy to lustro duszy.


Wybaczcie brak podkładu, sińce pod oczami i inne historie, ale z czystego lenistwa nie nakładałam już nic na twarz. Moje brwi natomiast są w fazie odrastania, bo zajechałam je niemalże na amen. Planuję wybrać się na hennę, ale trochę się boję ;-)

Pozdrawiam i do następnego!

piątek, 4 stycznia 2013

Orange

Witajcie!

Mam w planach tutorial kreskowy, o który prosiła mnie jedna z Wizażanek, ale na razie postanowiłam wykorzystać obecność gościa i poczynić jakiś makijaż ;-) Zdjęcia mamy koszmarnej jakości i bez zbliżeń, ponieważ robione cyfrówką i przy sztucznym świetle, ale efekt końcowy jest zadowalający. Monika to pierwsza osoba, u której zdecydowałam się spróbować pomarańczu Sleeka i nie zawiodłam się. Żałuję, że do mnie te barwy zupełnie nie pasują, bo to bardzo pozytywny kolor.



Pozdrawiam i do następnego wpisu :-)

wtorek, 18 grudnia 2012

Miła niespodzianka od perfumerii Douglas :-)

W wakacje po raz pierwszy zrobiłam małe zakupy w jednej z perfumerii Douglas - kupowałam tam prezent dla TŻ. Zdziwiłam się nieco, gdy wyjęłam dziś ze skrzynki list od tej sieci. Gdy go otworzyłam, moim oczom ukazał się ładny liścik rozpoczynający się słowami:

Szanowna Pani,
z okazji Pani urodzin, w załączeniu przesyłam Pani drobny upominek od Perfumerii Douglas...

Moje zaskoczenie było ogromne! Otrzymałam od sieci bon rabatowy na zakupy w wybranej perfumerii i kupon rabatowy na zakupy online, oba w wysokości -10%. Szybko skojarzyłam, że podczas wakacyjnych zakupów dałam się namówić na założenie karty Douglasa, ale nie sądziłam, że idą za tym jakieś realne korzyści - jak się okazało byłam w błędzie :-) Mimo, że urodziny mam dopiero w piątek, humor bardzo mi się poprawił. Nie wiem, czy wykorzystam swój prezent, ale perfumerie Douglas mają u mnie od dzisiaj duży plus za podejście do klienta. Uwielbiam być rozpieszczana!


czwartek, 13 grudnia 2012

Recenzja: Maybelline, Dream Matte Mousse (piankowy podkład matujący)

Tego podkładu używam (z przerwami) w zasadzie od momentu, gdy pojawił się na rynku. Zaciekawiła mnie jego konsystencja oraz obiecany efekt matujący, którego moja strefa "T" bardzo potrzebuje. Postanowiłam go wypróbować i właśnie rozpoczęłam moje trzecie opakowanie.



Co mówi producent:
Lekki podkład w formie pianki.
Zapewnia doskonałe krycie, niezawodny mat, niezwykły komfort noszenia i utrzymuje się wiele godzin.
Dzięki polimerom silikonowym wygładza cerę i nie czuć go na twarzy!
Opakowany w ładny słoiczek.

Cena:
ok. 41 zł / 18 ml - dość drogo, ale jak na Maybelline to niezbyt wygórowana cena.

Opakowanie:
Szklany słoiczek z plastikową nakrętką. Opakowanie jest ładne i oryginalne, ale bardzo ciężkie, co utrudnia noszenie go w kosmetyczce i podróżowanie z nim. Jak na razie nie udało mi się go jeszcze upuścić - nie wiem, jak by się to skończyło. Szkło jest bardzo grube, przez co opakowanie jest o wiele masywniejsze niż wymaga tego produkt - sądzę, że lepszym pomysłem byłby zwykły plastikowy słoiczek typowy dla kremów. Jednak na pewno zwiększa to jego trwałość, bo z żadnym opakowaniem jeszcze nic mi się nie stało.

Konsystencja:
Tak jak wskazuje nazwa, jest to lekki mus przypominający piankę, coś jak mus czekoladowy chętnie jadany na deser. Bardzo przyjemny w dotyku, mogłabym godzinami siedzieć z ręką w słoiczku i bawić się nim :-) Na twarzy również jest bardzo przyjemny, rozsmarowanie nie sprawia problemów - ja robię to palcami, sądzę że pędzlem byłoby trudniej bo na pewno podkład bardzo by się na nim osadzał. Generalnie ze względu na konsystencję ten podkład jest bardzo "czepliwy" i jest go dość trudno zetrzeć z rąk (i ubrań...), ale fajnie stapia się ze skórą i - tak, jak obiecuje producent - nie czuć go na twarzy. Ja mam cerę mieszaną, skłonną do zmian trądzikowych, z bardzo tłustą strefą "T". W zasadzie każdy podkład czuję na twarzy już po godzinie, tak jakbym miała na niej maskę - bardzo przykre uczucie. Przy Dream Matte Mousse tego nie ma, z czego jestem bardzo zadowolona. 

Wydajność:
Celuję, że przy codziennym użytkowaniu jedno opakowanie starcza na ok. 8-9 miesięcy. Mimo, że pojemność nie jest duża, bo to tylko 18 ml, to jednak wystarczy naprawdę odrobina nałożona na palce, żeby pokryć całą twarz. Cienka warstwa jest koniecznością przy tym produkcie, ale rozprowadzanie przy tej konsystencji to sama przyjemność, dlatego wydajność podkładu jest naprawdę spora.

Efekt matujący:
Z moją tłustą strefą "T" radzi sobie doskonale! Byłam w szoku, ale (lekko przypruszony pudrem) nawet w dni, kiedy jestem aktywna i biegam to tu, to tam, matuje spokojnie na ok. 6-7 godzin. Po tym wystarczy zdjąć nadmiar sebum chusteczką i można biec dalej - efekt matujący jest naprawdę zadowalający.

Krycie:
I tu zaczynają się schody... Krycie jest w zasadzie zerowe. Co prawda podkład daje przepiękny aksamitny efekt na skórze, ale kompletnie nie nadaje się dla osób z jakimikolwiek problemami skórnymi. Kiedy moja cera była piękna i gładka świetnie radził sobie z wyrównaniem kolorytu i matowieniem - w końcu taka jego rola. Teraz, kiedy mam problemy z bliznami i zmianami trądzikowymi, efekt "przed" i "po" jest taki:



Co prawda nie mogę się czepić właśnie równania kolorytu, bo robi to fantastycznie, to co zostawia na skórze (czyli piękne, aksamitne wykończenie) również jest doskonałe. Natomiast kompletnie nie nadaje się do przykrywania jakichkolwiek zmian, czy nierówności - widzicie same, jak podkreśla suche miejsca. Choć nieco przykrywa moje blizny i chętnie korzystam z tej opcji, to jednak te podkreślone suche skórki dają nieprzyjemny efekt. Za krycie i podkreślanie nierównych partii - spory minus. Jest to produkt przeznaczony do skóry mieszanej i tłustej, które na ogół mają skłonności do zmian, dlatego według mnie powinien sobie lepiej radzić z takimi "niespodziankami".

Wytrzymałość:
Daje radę przez cały dzień - nie znika z twarzy (przynajmniej mojej, bo słyszałam różne opinie), ale niestety trochę brudzi, więc według mnie nie nadaje się do malowania szyi czy dekoltu. Długość efektu matu również jest zadowalająca.

Podsumowując - jest to podkład przeznaczony dla osób, których jedynym problemem jest nieco nierówny koloryt i świecenie cery. W takiej sytuacji jest perfekcyjny - dobrze matuje, świetnie wygląda na twarzy i jest bardzo przyjemny w użytkowaniu. Jeśli macie nierówną skórę, przesuszone partie twarzy, duże przebarwienia lub skłonności do trądziku - raczej nie polecam. Ten produkt długo był moim KWC, jednak żeby móc się nim w pełni cieszyć muszę zrobić porządek ze swoją twarzą, bo na razie nie jest dla mnie. Generalnie uważam, że jest jak mało który podkład wart swojej ceny. To najlepszy z podkładów Maybelline, jakie miałam przyjemność  sprawdzić na swojej twarzy.

Moja ocena:
8/10